|

Miłość do samego siebie jest fundamentem harmonijnych relacji z innymi ludźmi

Trudno jest prawdziwie kochać innych, jeśli nie kocha się samego siebie. Spojrzenie na rzeczywistość pod tym kątem jest raczej mało popularne i odruchowo wręcz – może być potępiane. Społeczna moralność preferuje bowiem poświęcenie, przedkładanie innych ponad siebie samego. To właśnie takie postawy stawiane są za wzór do naśladowania. Najpierw inni, potem ja” – brzmi niepisane credo, które pulsuje w żyłach naszej podświadomości. Na miłość do samego siebie nie ma już tu miejsca – wszak za nasze „poświęcenie”, w ramach „wynagrodzenia”, powinniśmy dostać ją zwrotnie od innych, tak hojnie przez nas wcześniej obdarowywanych.

Tymczasem okazuje się, że ta metoda nie działa. Często powtarzają się tu scenariusze w rodzaju: „poświęciłam mu całe życie, a on mnie zostawił”, bądź też „robiłem dla niej wszystko, a ona odeszła z innym”, albo: „wszystko dla niego poświęciłam, a on mnie nie szanuje”. Naturalnym jest, że takie sytuacje skutkują smutkiem, żalem, rozdartym sercem. Rozczarowanie jest o tyle duże, iż najczęściej postępujemy zgodnie z naszymi najszczerszymi intencjami i dobrą wolą, w zamian obrywając po głowie. W dalszej kolejności rodzi się więc poczucie niesprawiedliwości: wszak za serce podane na talerzu, świat oddaje nam w zamian pomyje.

 

Najczęściej występują potem dwie strategie radzenia sobie z zaistniałym problemem: albo zamykamy się w sobie, w strachu i obawie przed kolejnym zranieniem, bądź też próbujemy za wszelką cenę daną sytuację naprawić. Jednak z mojego doświadczenia wynika, że bez pogłębionego wglądu w siebie, obie okażą się nieefektywne. Pierwsza związana jest z wycofaniem się z relacji, wskutek ogromnego bólu, z którym nie jesteśmy sobie w stanie poradzić. Powoduje on rodzaj zamrożenia i zdystansowania się od otoczenia. Strach przed kolejnym tego typu przeżyciem, owocuje wówczas niechęcią do wchodzenia w bliskie, intymne związki, bądź też (rzadziej) „nieobecne” tkwienie w aktualnych, czego przejawem może być między innymi popadanie w różnego rodzaju uzależnienia. Rozwiązanie numer dwa jest przeciwieństwem pierwszego – to próba forsowania rzeczywistości do swoich oczekiwań. Przy jej stosowaniu, co prawda nie zamykamy się na ludzi, lecz wszelkimi sposobami staramy się zrobić tak, by zachowywali się oni zgodnie z naszymi preferencjami oraz wyobrażeniami. Jednocześnie często przedłużamy tkwienie w relacjach, które są dla nas krzywdzące. Scenariusze towarzyszące takim okolicznościom to np. trwanie latami w związkach, w których partner nas nie szanuje, pije, bije, bądź też w których żyjemy np. w „trójkącie” z teściową lub kochanką/kochankiem.

 

 

Co ciekawe, mam wrażenie, że społeczeństwo preferuje drugi typ radzenia sobie problemem niemożności ułożenia sobie harmonijnego życia w związku. Mniej bowiem podejrzanym jest to, kiedy kogoś „mamy” i kiedy o niego/nią „walczymy” – niż kiedy jesteśmy sami, bądź izolujemy się od innych. W oczach społeczeństwa osoba uwikłana w trudną relację i próbująca coś w niej zmienić, coś w końcu robi, natomiast pierwszy typ – nie. Tymczasem, wbrew pozorom obie sytuacje niewiele się od siebie różnią. Mają bowiem jeden wspólny mianownik – pień, z którego wyrastają. Jest nim brak miłości do samego siebie, jednak objawiający się w dwóch różnych scenariuszach, rozgałęziający się w dwóch przeciwnych kierunkach. W obu wersjach wydarzeń tak naprawdę tkwimy w miejscu: w pierwszym z nich – zamrożeni przed światem, w drugim – dynamicznie kręcąc się w kółko, w pościgu za własnym ogonem.

 

W nakreślonych wyżej sytuacjach, można z powodzeniem tkwić przez całe życie, walkę o swoje szczęście, bądź też uzasadnioną podejrzliwość i nieufność, ustanawiając w roli rdzenia własnej tożsamości. Wbrew pozorom rozwiązania takie mogą być dosyć wygodne – otoczenie zazwyczaj odnosi się do osób, które los pokarał, z dużym współczuciem oraz poświęca im więcej uwagi. W miarę przeciągania się tego stanu, ma jednak szansę obudzić się w nas wola fundalmentalnej zmiany położenia, w którym tkwimy. Działanie takie wymaga zazwyczaj sięgnięcia po inne, niż konwencjonalnie stosowane środki. Jednym z nich jest zajrzenie do swojego własnego wnętrza i szczera odpowiedź na pytanie: czy ja sam/sama faktycznie kocham siebie?

Nawet jeśli oficjalna nauka jeszcze tego nie potwierdziła, my, ludzie oraz otaczający nas świat jesteśmy jak koła na wodzie, które powstają w wyniku wrzucenia weń kamienia. Poszczególne kręgi wzbudzają się od siebie nawzajem, są swoim własnym powtórzeniem, odbiciem, kopią. Jeśli na wewnętrznych kręgach nie ma zapisu „prawdziwie kocham siebie”, próżno szukać na zewnętrznych „odbiciach” informacji, w rodzaju „prawdziwie kocham ciebie, jesteś kochany”.

Prawdziwe kochanie siebie – na czym ono polega?

Trudno jest mówić o miłości do samego siebie, jeśli świat, w którym żyjemy, od dziecka zdaje się nam komunikować, że jesteśmy niedostatecznie dobrzy. Zawsze za głupi na to, by móc rozszerzyć swoje horyzonty widzenia. Zbyt nieatrakcyjni, by ktoś mógł nas zechcieć. Zbyt frajerowaci na to, by móc być akceptowanymi i rozumianymi. Niedostatecznie dobrzy, by spełnić oczekiwania innych ludzi z otoczenia: mamy, taty, nauczycieli, profesorów w szkole. Jednak miłość do siebie polega między innymi na odkryciu i uświadomieniu sobie, na przekór światu, że mamy w sobie coś wartościowego, czym możemy podzielić się z otoczeniem. Owo „coś” zachowuje swoją wartość bez względu na to, czy ktoś chce to od nas przyjąć, czy też nie. Kochając samego siebie czujemy również, że mamy owej wartości dużo i nawet, jeśli ktoś z niej skorzysta, lecz „nie odda nic w zamian” – to nie zbiedniejemy. Taka miłość objawia się również mocą, dającą nam siłę do tego, by zdystansować się od ludzi, którzy nas ranią i krzywdzą, nawet jeśli są to osoby dla nas bliskie. Wszak jeśli obdarzam się miłością, jak mogę pozwalać na to, by mnie źle traktowano: tkwić w układach i relacjach, które mnie lekceważą, poniżają, wyczerpują emocjonalnie czy psychicznie? Czyż przedłużanie swojego trwania w nich nie jest aktem lekceważenia i poniżenia względem samego siebie? Niestety – to co robimy sobie samemu, jest pewnego rodzaju atraktorem, określeniem granic, przyzwoleniem na określone względem nas zachowania. Jeśli sami siebie nie szanujemy, nie kochamy – w pewnym sensie (podświadomie) dajemy innym zielone światło do tego, by traktowali nas tak samo.

 

Jednak po pewnym czasie pracy nad sobą, kiedy faktycznie uda nam się wygasić te ogniska zapalne, które pchają nas w nieświadomy sposób do tego, by źle traktować samych siebie – coś się nagle w naszym życiu zmienia. Zaczynamy wówczas (jeśli faktycznie tego chcemy i potrzebujemy), szukać kogoś do kochania, a nie kogoś, kto w końcu pokocha nas (i uleczy rany). O dziwo –wówczas taki człowiek  – zupełnie niespodziewanie – zjawia się w naszym życiu. Okazuje się wtedy, iż on również, w mniejszym lub większym stopniu przejawia tą zdrową, “egoistyczną” miłość. Jednocześnie, spotkanie takich osób, otwiera przestrzeń, w której ich wzajemne przyciąganie ma szansę rozwijać się w harmonijny, zdrowy sposób. Ponieważ praca nad sobą została przez nich wykonana, w ich życiu nie ma już miejsca ani na izolację, ani na dantejskie próby skłonienia najbliższych do tego, by byli kimś innym, niż w danym momencie są. W takich warunkach rodzi się miłość oparta na wolności. Jestem przekonana, że wszyscy, mniej lub bardziej świadomie – za taką właśnie tęsknimy.

 

print

Podobne wpisy

2 komentarze

  1. droga anito! Napisałaś świetny artykuł! wszystko, o czym piszesz w temacie kochania samego siebie, trafia w sedno. poświęciłam sporo czasu i wysiłku aby wniknąc w te kwestie . Za mną wiele książek o tym, jak kochac siebie, jak budowac poczucie wartości. widze, jak ścisły związek zachodzi między kochaniem siebie a relacjami z innymi. nie można zdrowo kochac drugiego człowieka nie mając najpierw dojrzale ukształtowanej relacji z samym sobą. ” Kochaj blizniego swego jak siebie ( !!! ) samego. ” Ta myśl została już wyrażona tysiące lat temu. powtarzamy ją jak frazes, niezmiennie umieszczając punkt cięzkości w tym bliźnim. kultura chrzescijańska całkiem niesłusznie przesiąknęła tą nieprawidłową proporcją. pominieto potęzną regułę umozliwiającą zrozumienie natury dobrych, szczęsliwych relacji.

    między wierszami pojawiła się też u ciebie wzmianka o leku przed bliskością oraz lęku przed samotnością. i walce. jesli codzi o pierwsze ( bliskosc)- to studnia bez dna, mogłabym wiele o tym napisac. jesli chodzi o drugie- słyszałam o pewnym eksperymencie na szczurach. grupę doświdczalną poddano negatywnej stymulacji- razenie pradem. grupa kontrolna nie miała żadnych bodźców. okazało się, że szczury otrzymujace negatywne bodzce rozwijała sie lepiej od tych, które pozbawione były jakichkolwiek bodźców. to wiele wyjasnia w kwestii relacji i tego, dlaczego jestesmy niekiedy skłonni do pozostawania w uładach przynoszących cierpienie zamiast je zakończyć. po prostu , w sensie emocjonalnym, nawet jesli mamy z kim walczyc, to bardziej nas to stymuluje i pobudza niz fakt nieposiadania nikogo i bycia samemu. podobnie zachowują sie dzieci. psocenie i bycie niegrzecznym jest taką formą zwrócenia na siebie uwagi, czucia się ważnym. To jest rodzaj emocjonalnej nagrody, która zawsze jest lepsza od obojętności.

    twój artykuł mnie zachwycił i bardzo pobudził do refleksji. jest bardzo spójny z tym, czym się interesuję.

    dziękuję i pozdrawiam.

    1. Aniu, dziękuję bardzo 🙂

      Ty wiesz najlepiej jak to jest poruszać mało popularne i miłe tematy 😉 Niestety jest tak, że nasz świat stoi na głowie – błądzimy w nim jak dzieci we mgle, nie wiedząc do końca o co kaman. Słusznie zauważasz, że prosta treść wyrażona dwa tysiące lat temu została skutecznie wypaczona, prowadząc do rozpowszechnienia “etosu miłości”, którego praktykowanie najczęściej kończy się płaczem.

      A co do eksperymentu na szczurach -> Myślę, że jeśli chodzi o ludzi, to negatywne bodźcowanie płynące ze środowiska jest w zasadzie infromacją zwrotną dla zainteresowanego, że w jego psychice znajdują się jakieś stany zapalne, które wymagają uleczenia. Dlatego wystawianie się na bodźce negatywne daje większą szansę namierzenia tego ogniska i ugaszenie go (analogia wspomnianego przez Ciebie rozwoju szczurów). Jest też jednak tak, że czasami te ogniska zapalne są tak silne i rozległe, że z punktu widzenia przetrwania całego systemu osobowości, korzystniej jest “przekoczować” w zamrożeniu. Osobiście znam ludzi, którym serce (dosłownie!) pękło z rozpaczy, ponieważ nie byli w stanie unieść całej procedury “ujawnienia” tego stanu zapalnego. Czasami nasze rany sięgają tak głęboko i są tak rozległe, że trzeba nam trochę czasu, by nazbierać sił na to, by skonfrontować się z nimi.

      pozdrawiam Cię serdecznie, Aniu! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *